Siedzę i siedzę...
Myślę i myślę...
I nie dziergam.
Zupełnie nie rozumiem, co się w ciągu ostatniego roku dzieje, że u mnie na warsztacie pustka.
Mało szyję, mało dziergam, za to czytam dziesiątki książek i układam miliony puzzli.
No halo!
Zryw do blogowania też znikomy.
Moja wena - sens mojego życia - opuszcza mnie?
A może to już nie to? A może wyszyłam już wszystkie projekty życia?
A i tak nie będę pisać, bo kto to czyta? Ale jak nie piszę, to jak ktoś ma to czytać?
Zauważam, że ten rok upływa mi na przemyśleniach o wszystkim i o niczym, które prowadzą do... niczego.
Wieje pustką, smutkiem, klasyczną melan*ujnią.
Tylko, że to nie jest stan jak w zimowym filmie: grube skarpety, lampka wina, ogień świec... To trwa za długo.
Mam ochotę potrząsnąć się za ramiona i krzyknąć "Ogarnij się babo! Nie dumaj tyle, tylko dziergaj! Miidori, wracaj z tego niekoralikowego świata, bo gdzieś zabłądziłaś!"
Ostatnio z nostalgią oglądałam zdjęcia swoich starszych biżuksów. "ooo... kiedyś to takie piękne uszyłam... ooo a taki pomysł to skąd miałam? ooo... a to forma bardzo ciekawa...." Oglądałam je tak, jakby to były prace kogoś innego...
Dziwne uczucie, przyznaję.
Często oglądam swoje prace, ale takiego dystansu jak ostatnio, to już dawno nie czułam...
Wtedy natknęłam się na te zdjęcia. Te kolczyki.
Piękne. Nazwałam je Rubinowe Noce.
Fantastyczne guziki potraktowałam jako kaboszony. Lubię guziki, często kupuję po dwa, właśnie z nadzieją, że wykorzystam je w moich haftach.
Obszyłam je tymi najmniejszymi koralikami, widzę tu sporo 15/o od TOHO. Wiecie, że one mają 1,5 milimetra (!) średnicy? Mamy tu też takie fajne, o trójkątnym przekroju... Kilka czeskich kryształków...
Czerń błyszcząca i matowa, bordo i malinowa czerwień, oprószone srebrzystymi drobinkami...
Daty przy zdjęciach mówią, że uszyłam je 30 miesięcy temu. 124 tygodnie temu. Wiecie, jak to dawno?! Bardzo. Za bardzo. To właśnie to stare zdjęcie:
Patrzę na nie i myślę: Ej, zapomniałaś już jak to jest miło obszywać kaboszony? Równo i precyzyjnie? Zapomniałaś, jak to fajnie się szyje, jak jesteś "na fali" i ulegasz wenie, która cię niesie i jakby sama naszywa koraliki dookoła? Jakby czas się zatrzymał, a między tobą a krzesłem nagle zrobiło się kilka centymetrów odstępu? Jak potem znów wracasz w wcale nie większym czy mniejszym skupieniu do równego wyszywania murka na sam koniec? O dobieraniu koralików i podkładu nie wspominając...
Tak.
To jest wspaniałe uczucie, przecież wiem, że to lubię. Kocham!
W trakcie pisania, wstałam i poszłam szukać kaboszonów i koralików.
Skompletowałam zestaw na niewielkie kolczyki.
Przygotowałam igłę, odcięłam nić.
Odrysowałam wzór, przyszyłam pierwszy koralik.
... wrócę...?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz